Jadwiga tamego dnia gdy zamordowano mieszkańców jej wioski też stała ze swoimi bliskimi w tłumie na placu. Kuliła się ze strachu, podobnie jak inni. Gdy Niemcy zaczęli strzelać jeden z pierwszych pocisków otarł się o jej skroń. Upadła na ziemię, a nią runęli zabijani jej rodzice i sąsiedzi, którzy byli obok. Jej rana była tak straszna, że oprawcy zrezygnowali ze sprawdzania czy aby nie przeżyła. Błękitna chustka, którą miała na głowie nasiąkła krwią i zasłoniła pół jej twarzy. Nawet dla doświadczonych w mordowaniu oprawców wyglądała na martwą. Została na placu zasłanym zwłokami pomordowanych ludzi.
Niemcy odjeżdżając podpalili zabudowania. Drewniane kryte strzechą domy, stajnie i stodoły paliły się jak pochodnie. Żar był taki, że aż na pomordowanych, leżących na placu, zaczęła dymić się odzież. To gorąco przywróciło świadomość Jadwidze. Przygnieciona ciałami usiłowała zebrać myśli i zrozumieć co się stało. Instynkt kazał jej uciekać. Głowę rozsadzał jej ból. Przerażona odsuwała ręce i nogi martwych sąsiadów i bliskich. Wokół szalały płomienie. Z trzaskiem pękały belki ścian i pował. Co jakiś czas płonący dach zapadał się do środka. Słupy płonących iskier wzbijały się w niebo. Jadwiga uciekała. Przewracając się co kilka kroków biegła byle dalej od tego strasznego teraz miejsca, gdzie skończyło się jej szczęśliwe życie.
Nie wie jak dotarła do rzeki za wsią. Partyzanci, którzy znaleźli ją na brzegu opowiadali, że była wtedy bliżej tamtego niż tego świata. -I po co mnie ratowaliście? – pytała ich potem z wyrzutem. Mogłabym być z moimi, a tak sama zostałam.
W leśnej ziemiance długo dochodziła do siebie. Lekarz ściął jej wszystkie włosy, bo zlepione krwią utrudniały zakładanie opatrunków. Rana na głowie nie chciała się goić. Pomogły dopiero leki z lotniczego zrzutu. Głowa wygoiła się i włosy zaczęły odrastać. Gdy doszła do sił, została sanitariuszką w oddziale. Ale Jadwiga nie mogła zapomnieć tego bólu co w jej duszy siedział. Kiedy zbliżała się noc przed oczy wracał jej widok mordowanych krewnych i sąsiadów przez żołnierzy w niemieckich mundurach. Takich samych jakie nosili jeńcy, którzy teraz odgruzowywali dębicki rynek.
Wróciła na dworzec tą samą drogą. Pociąg wciąż stał na torach, a ludzie rozsiedli się wokół. Pełno było gwaru, dziecięcego szczebiotu. Od strony miasta podeszło dwóch chłopaczków, może mieli osiem lub dziewięć lat. W połatanych portkach, sfatygowanych swetrach i kaszkietach na głowie. W rękach taszczyli wiklinowe kosze nakryte białym płótnem.
-Bułki! Świeże bułki, chleb! Mace! Z piekarni Roztoczyńskiego! – krzyczeli zbliżając się do tłumu uchodźców przy wagonie. Już czynna, już piekarze pieką! Jeszcze ciepłe!
Chłopcy przechodzili koło Jadwigi. Nie czuła głodu, ale zapach świeżego pieczywa był oszałamiający. Inny niż swąd spalonego miasta, przywoływał wspomnienia dawnego życia.
-Hej chłopcze! – zawołała. Daj bułkę!
Malec sięgnął do kosza.
-Co tam jedna bułka dla szanownej pani! Dwie bułki to minimum i paczka macy do tego! – Sprzedawca patrzył łobuzersko na nią.
-Daj! – powiedziała. Dwie bułki, macę i chleb.
Chłopak podał jej ciepłe jeszcze pieczywo. Chleb był gorący, parzył w ręce i pachniał kminkiem. Jadwidze przypomniał się rodzinny dom i sobotnie wieczory, gdy w domu piekło się chleb na cały tydzień. Przysiadła obok swojego wagonu. Urwała kawałek chleba. Nie pamiętała kiedy jadła tak dobre pieczywo. W smaku i zapachu było wszystko za czym tęskniła.
Na sąsiedni tor od zachodu wjechał jakiś pociąg towarowy. Zachamował ze zgrzytem hamulców. Lokomotywa zatrzymała się w pobliżu miejsca gdzie siedziała Jadwiga. Z kabiny maszynisty wyskoczyła drobna wiejska kobieta. Na rękach miała bezwładne dziecko owinięte w zakrwawione jasne płótna.
-Ludzie! Ludzie! Ratujcie! Dziecko na minę weszło! Ratujcie! – wołała zrozpaczona. Jadwiga podbiegła do niej.
– Połóż dziecko – powiedziała wskazując rozpostarty koc. Dziecko nie starsze niż trzy lata było już blade na twarzyczce, ale oddychało.
-Przynieś mój plecak! – rozkazała mężczyźnie z jej wagonu. -Szybko! – ponagliła go.
Jadwiga pochyliła się nad dzieckiem. Delikatnie rozsunęła opatrunek. Brzuszek poszatkowany był odłamkami. Z ran sączyła się krew.
-Ratuj pani, ratuj! – zawodziła matka. Kaziu mój, ukochany. Kaziu synku jedyny! Boże! Boże! Ratuj moje dziecko!
cdn.
Wcześniejsze odcinki Królowej Jadzi można przeczytać pod linkami – cz 1 i cz 2