sb-ziemia

Stara Dębica

Czesław Łączak: Byłem więźniem stanu wojennego

– W nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku do mojego domu w Nagoszynie przyjechała milicyjna nyska. Dwóch funkcjonariuszy SB powiedziało, że muszą mnie zabrać do Dębicy na przesłuchanie w śledztwie jakiegoś pasera, który zajmował się swoim procederem powołując się na Solidarność. -Pojechałem z nimi bez obaw – wspomina Czesław Łączak, który w tym czasie był jednym z przywódców NSZZ „Solidarność” w regionie dębickim. Do domu wróciłem dopiero po wielu miesiącach.

To była ciemna grudniowa noc. Mróz trzymał mocno i na polach zalegało sporo śniegu. Drogi też pokrywała gruba warstwa ujeżdżonego śniegu. Taka ostra zima nie była wówczas niczym niezwykłym. Tak było każdego grudnia od lat. Ale to nie był zwykły grudzień.

W Polsce od wielu miesięcy narastał protest i bunt przeciw komunistom, którym z dni na dzień wymykały się stery władzy.

W sierpniu 1980 roku w Stoczni Gdańskiej wybuchły pierwsze strajki. Blokada informacji w ówczesnych mediach była totalna. W tym czasie były tylko dwa programy telewizji publicznej, przedstawiającej oficjalną czyli rządową wersję wydarzeń. Podobnie było z radiem i prasą. Nie było mediów komercyjnych, niezależnych od władzy. Trudno sobie to pewnie dziś wyobrazić młodemu pokoleniu, ale wówczas nie było TVN-u, Polsatu, RMF-u czy Radia Zet. Był tylko Program I i II telewizji, kilka programów radia państwowego, parę tytułów prasowych kontrolowanych przez władzę. I tyle. Wielką popularnością cieszyły się audycje Radia Wolna Europa, nadawane z Europy Zachodniej, które doprowadzały do furii komunistów. Poświęcali oni potężne środki na utrzymywanie aparatury zagłuszającej Wolną Europę, ale i tak na niewiele to się zdawało. W wielu domach słuchano tej rozgłośni, która przekazywała prawdziwy obraz tego co się dzieje w Polsce.

No i oczywiście nie było internetu i Facebooka. To był zupełnie inny świat.

Próby blokowania informacji o tym, o wydarzeniach na Wybrzeżu były daremne. Do Dębicy wieści co się tam dzieje przywozili kierowcy dostarczający kauczuk naturalny z portu w Gdyni. Władza nie mogła zakazać ludziom rozmawiać. Wieści rozeszły się szybko po całym kraju. Jak przysłowiowe grzyby po deszczu powstawały komórki „Solidarności”.

Podobnie było w Dębicy. W ówczesnym „Stomilu” w chwili wprowadzenia stanu wojennego do „Solidarności” należało 95 % załogi. „Stomil” zatrudniał wówczas ponad siedem tysięcy osób.

Powstanie związku „Solidarność” w Stomilu było szokiem. To było coś niesamowitego, to był prawdziwy powiew wolności.

-Wszystko co się wówczas działo, było nowe dla każdego z nas. Z jednej strony było to ogromne wyzwanie i ryzyko, z drugiej poczucie siły, przekonanie, że potrafimy zmienić wszystko, co złe – wspomina po latach Czesław Łączak, który od początku zaangażował się w działalność „Solidarności”.

Jedną z pierwszych spraw jakimi zajęli się członkowie związku była podwyżka płac. Ten postulat udało się dość szybko zrealizować. Inną sprawą była kwestia wyeliminowania z procesów produkcyjnych substancji rakotwórczych. Powołano też Zakładową Komisję do Badania Nieprawidłowości w Stomilu. Okazało się, że na w zakładzie istnieją tak zwane „lewe etaty”. Osoby na nich zatrudnione otrzymywały wynagrodzenie z zakładu, a nigdy w nim nie pracowały. Co więcej, nawet nie mieszkały w Dębicy, ale w Warszawie czy Krakowie. Prawdopodobnie nawet nie wiedziały, gdzie Dębica leży. Jeszcze większy skandal wybuchnął, gdy okazało się że jest wiele samochodów, które „Stomil” przekazał w prezencie osobom z różnych urzędów czy MO.

Trzeba pamiętać, że w tym czasie auta były dobrem bardzo luksusowym i nieosiągalnym. Większość pracowników „Stomilu” nie miała własnych samochodów. Szczęśliwcy posiadali wiecznie psujące się „Maluchy”, Syrenki czy Warszawy. Auta użyczone prominentom były o klasę wyższe. Były to luksusowe Fiaty 125 p, Polonezy czy Fiaty 132.

-Komisja w krótkim czasie doprowadziła do zwrotu tych aut. Zapełniły one przyzakładowy parking – opowiada Czesław Łączak. To był nasz duży sukces.

Takie działania drażniły władzę nienawykłą do takiej kontroli. Ale siła „Solidarności” w Dębicy była ogromna. To w tym czasie udało się uzyskać pozwolenie na budowę kościoła pw. Bożego Miłosierdzia. Miał to był najwyższy w Polsce południowej obiekt sakralny. Radość mieszkańców miasta była ogromna. Spełniły się wówczas marzenia wieloletniego proboszcza parafii św. Jadwigi ks. Stanisława Fiołka, który zabiegał wiele lat o budowę nowej świątyni w Dębicy.

Wokół proboszcza utworzonej tam parafii, księdza Józefa Dobosza, zaczęli się gromadzić się członkowie dębickiej „Solidarności” prosząc go, aby powołać Duszpasterstwo Ludzi Pracy. Istnieje ono do dziś i wciąż jego kapelanem jest ks. Dobosz.

Pod koniec 1981 roku atmosfera zaczęła być bardzo napięta. Również w Dębicy dawało się to odczuć. Członkowie „Solidarności” pełnili dyżury przed jednostką wojskową w Dębicy obserwując czy nie ruszają z niej na pacyfikację zakładów pracy ciężarówki z żołnierzami. Pracownicy Stomilu zdawali sobie z tego sprawę i przed ewentualnym atakiem chcieli się bronić zasłoną z sadzy stosowanej do produkcji opon.

W nocy z 12 na 13 grudnia w Polsce wprowadzono stan wojenny.

-Do mojego domu w Nagoszynie milicjanci i dwóch funkcjonariuszy SB przyjechało około pierwszej w nocy. Załomotali do drzwi i musieliśmy ich wpuścić do środka. Powiedzieli, że prowadzą pilną sprawę i konieczne są im moje zeznania. Nie podejrzewałem niczego i pojechałem z nimi. Nie zabierałem nawet cieplejszej odzieży wierząc, że wkrótce wrócę do domu – wspomina Łączak. Przewieziono mnie do budynku Milicji na ulicę Ogrodową. Tego samego gdzie przez kilka lat swoją siedzibę miało Starostwo Powiatowe. Zaprowadzono mnie na drugie piętro do jednego z pokoi, a potem sprowadzono do celi w piwnicy. Tam był już Janek Rusznica ze Stomilu, Stanisław Ornawka z WUCH-u, Mieczysław Wróblewski z ZTS Pustków i Marian Cacoń z DZOS Stomil.

Zatrzymanych działaczy „Solidarności” trzymano do godziny 6.00 rano w celi. O świcie skutych przeprowadzono przez szpaler ZOMO-wców z karabinami w rękach na które nasadzone były bagnety i zapakowano do milicyjnych ciężarówek. Pod eskortą zawieziono ich do więzienia w Załężu koło Rzeszowa. Nikt ich nie informował o powodach zatrzymania.

To była niedziela, w tym czasie przestano emitować programy telewizyjne, a na ulice miast wyjechały czołgi i transportery opancerzone. Aresztowania członków Solidarności miały miejsce w całym kraju. Dębica nie była wyjątkiem. Polska została sparaliżowana, w powietrzu wisiała groźba radzieckiej interwencji. Na ulicach miast pojawiły się obwieszczenia o wprowadzeniu stanu wojennego. Widniały na nim złowieszcze słowa – kara śmierci, za niewygodne wobec władzy postępowania.

Łączak w niewielkiej celi nr 337, do której trafił, miał bardzo doborowe towarzystwo. Razem z nim uwięziono Jana Rusznicę, Stanisława Ornawkę, Władysława Piksę – przewodniczącego Solidarności Rolników Indywidualnych z Nowego Sącza i Tadeusza Junga z NSZZ Solidarność PKS w Nowym Sączu.

Więźniów nie wypuszczono z cel aż do końca grudnia. Na noc musieli zdejmować buty i ubrania. Wynosili je na korytarz. Codziennie był apel i sprawdzanie stanu osobowego cel. Sama cela była wyposażona w pięć żelaznych prycz, trzy stołki oraz żeliwny sedes.

Rodzin internowanych nie poinformowano o losach więźniów. Matka Czesława Łączaka dopiero od jakiegoś szeregowego milicjanta dowiedziała się, że jej syn jest uwięziony w Załężu. Razem z żoną Mariana Caconia przybyły do więzienia w Wigilię. Czekały od rana do 18.00 wieczorem pod bramą, aż w końcu zgodzono się na ich spotkanie z bliskimi. Towarzyszył im strażnik więzienny.

-Z tego co przyniosła mi do jedzenia mama mogłem zjeść tylko tyle ile pozwolił mi strażnik. Trochę jedzenia zabrałem też do kieszeni – resztę mama musiała zabrać z powrotem – wspomina Łączak.

Więzienne jedzenie było bardziej niż ohydne. Internowanych karmiono jakąś polewką ugotowaną z resztek rzeźniczych. Przez kilka pierwszych dni uwięzienia nikt nie chciał tknąć tych dań. Potem jednak głód zrobił swoje i trzeba było jeść, żeby przetrwać ten trudny czas.

Wieść o tym, że w Załężu uwięzieni są członkowie Solidarności szybko dotarła do mieszkańców Rzeszowa. W Wigilię tłumy z nich przybyły pod więzienne mury i wspólnie śpiewali kolędy.

1 stycznia 1982 roku uwięzionych odwiedził biskup tarnowski Jerzy Ablewicz. Odprawił dla nich mszę świętą na więziennym korytarzu. W reakcji na przekazywane nam słowa prawdy i otuchy więzienny strażnik w którymś momencie zabrał mu mikrofon i krzyknął: „Skończ już!”.

Pobyt Łączaka w Załężu trwał do 15 marca 1982. Wtedy został zwolniony, ale zakazano mu pracy na produkcji w Stomilu, gdzie wcześniej pracował. Przeniesiono go do działu ekonomicznego, gdzie był pod nadzorem „opiekunów”, którzy bacznie śledzili jego działania. Tam któregoś dnia zrobiono mu przeszukanie, po którym zatrzymano go na 48 godzin. Do roku 1987 jeszcze kilka razy trafiał do aresztu. W czasie jednego z nich przedstawiono mu zarzut, jakoby przygotowywał listę komunistów do rozstrzelania. „Przyznaj się do winy, inni się już przyznali i obciążyli ciebie. Będziesz miał mniejszy wyrok” – wrzeszczał do niego funkcjonariusz SB.

Nie przyznał się do tego i sprawa nie nabrała dalszego biegu. Podobnych sytuacji było wiele. Wielu jego kolegom władza proponowała wyjazd do USA oferując paszporty na podróż w jedną stronę. Rząd amerykański zapewniał mieszkanie i pracę. Kilku kolegów wyczerpanych nękaniami przez komunistów wyjechało. Łączak został w kraju mimo iż za swoją działalność związkową groziło mu nawet 12 lat więzienia.

W 1989 roku w Polsce skończył się komunizm. Podobnie jak wielu jego kolegów bardzo mocno zaangażował się w wybory w czerwcu tego roku w których rządząca władza poniosła sromotną klęskę. Zaczął się okres budowania wolnej Polski.

W 1989 roku reaktywowano w kraju samorządy. Powstały powiaty, nowe województwa. Łączak był wybierany do Rady Miasta Dębicy, oraz Rady Powiatu Dębickiego. Od kilku kadencji jest również radnym Sejmiku Województwa Podkarpackiego. Obecnie pełni funkcję wiceprzewodniczącego.

Przez całe swoje życie zajmował się również uprawą ziemi w rodzinnym Nagoszynie. Jak mówi, praca na ziemi w czasach PRL dawała mu poczucie wolności i niezależności. I pozwalała zapewnić wyżywienie rodziny w okresie gdy socjalistyczną gospodarkę nękał nieustający kryzys. Dziś zajmuje się uprawą borówki wysokiej, która jest nowym gatunkiem w rodzimym rolnictwie.

-Uprawy tej rośliny uczę się od kilku lat, wciąż zgłębiając tajniki jak zapewnić jej optymalne warunki do rozwoju – opowiada Czesław Łączak. Na plantacji w uprawie pomagają mi pszczoły oraz … sójki. Pszczoły są niezbędne do zapylania kwiatów, a sójki przeganiają szpaki, które uwielbiają borówki powodując spore straty. Sójki założyły gniazdo w altanie, która jest na plantacji. Przez cały okres lęgowy przeganiały szpaki i kwiczoły. Dzięki temu plony z uprawy były znacznie wyższe. Tych kilka ptaków wyręczyło nas od konieczności przepędzania szkodników z uprawy borówek.

Ta plantacja to swoisty sposób na odreagowanie i odpoczynek.

-Od dziecka kochałem pracę na ziemi, uczył mnie jej mój dziadek i mama – mówi Łączak. Chyba tak już zostanie.

(set)

W artykule wykorzystano informacje z pracy Barbary Hunia „Były takie dni” przygotowanej na IV Ogólnopolski Konkurs Historyczny „Na drodze do wolności – społeczeństwo polskie w latach 80. XX wieku. Doświadczenia świadka historii”

Shares